sobota, 9 marca 2013

Zaległości z Gambii


Kololi, Gambia, 02.03.2013
The Gambia –Smiling Coast (śmiejące się wybrzeże). Tak o swoim kraju mówią jego mieszkańcy. Dużo w tym prawdy, jednak nas osobiście Gambia nie przywitała zbyt wesoło. Na początku czyli w środę w ogóle nie chciano nas tu wpuścić. W sumie to pewnie chciano i to niezwłocznie, jednak za pewną nieokreśloną sumę. A nam nie w głowie było płacenie zbędnej łapówki. Ale od początku…

Kiedy około 5.30 rano przyjechaliśmy na senegalsko – gambijską granicę, gambijski celnik powiedział nam że bez wiz nie możemy wjechać. Rzeczywiście, według naszego MSZ, czy choćby katalogów biur podróży, wizy do Gambii należy zdobyć przed wyjazdem w konsulacie. Czytać umiemy i zastosowaliśmy się do wskazówek. Dzień przed wyjazdem udaliśmy się z Maudo – kuzynem Laya do Dakaru „zwiedzać konsulaty”. Na początek gambijski. Nie było go łatwo znaleźć, gdyż przed dwoma laty został on przeniesiony z centrum do bogatej dzielnicy w pobliżu lotniska. Nasz taksówkarz dużo się nagimnastykował zanim udało nam się zlokalizować placówkę. Na miejscu, czyli w bogatej willi, pani w chuście spytała nas czego potrzebujemy i kazała poczekać. Czekaliśmy prawie godzinę przeglądając turystyczne foldery o tym małym kraju, kiedy zauważyliśmy zawartą w jednym z nich informację, że obywatele Unii Europejskiej wiz nie potrzebują. W tym samym mniej więcej momencie podeszła do nas rzeczona pani i potwierdziła, że w konsulacie nie musimy nic załatwiać. Później szybko przejechaliśmy do ambasady Mauretanii, gdzie bez większych problemów zdobyłem wizę (potrzebną przy powrocie) do tej islamskiej republiki…

Na granicy jednak wizy wymagali. Próbowaliśmy tłumaczyć, że ciężko mieć wizę skoro w konsulacie mówią, że jest ona niepotrzebna. My swoje, oni swoje. 20€ z pewnością rozwiałoby wątpliwości pograniczników, ale co płacić, kiedy nie trzeba. Ostatecznie musieliśmy czekać półtorej godziny na nową zmianę, kiedy to bardziej kompetentna i mniej skorumpowana osoba podstemplowała nasze paszporty. Niestety incydent z wizami był tylko małym wstępem do kłopotów, które miały się pojawić…

Po przekroczeniu granicy musieliśmy wziąć taksówkę (w Gambii tak samo jak w Senegalu taksówki są śmiesznie tanie) do przystani promowej. Tam czekała nas przeprawa na drugi brzeg rzeki Gambia do stolicy – Banjulu. Na przystani wielki tłok, chaos i długie kolejki po bilety. Kiedy w końcu udało mi się dostać do okienka i kupić co potrzeba, zorientowałem się, że w bocznej kieszeni spodni nie mam już telefonu. Moja wysłużona Nokia E72 (taka sama, jaką utopiłem w Gwatemali!) zmieniła właściciela. Wystarczyły 2-3 minuty nieuwagi. Tak bywa…

Sama przeprawa (choć była baaardzo wolna) przebiegła bez większych komplikacji. Z ciekawostek – na pokładzie oprócz dziesiątek (a może setek?) innych osób przebywał co najmniej jeden łaciaty półalbinos a wśród samochodów stały dwa polskie dostawczaki na kościerzyńskich rejestracjach.
Okazało się, że należą one to organizacji charytatywnej, której celem było dostarczenie okularów do Mauretnii. Po spełnieniu misji wysłużone auta jechały do Gambii, gdzie miały być sprzedane. Także po raz drugi w trakcie tej afrykańskiej wyprawy spotkaliśmy na swojej drodze rodaków. Po raz drugi na promie.

Kolejne kłopoty zaczęły się po zejściu na ląd. Momentalnie otoczyło nas stado taksówkarzy. Nie chcieliśmy korzystać z ich usług, ponieważ pierw chcieliśmy się skontaktować z Laminem – członkiem rodziny Abdula. Zanim udało nam się to zrobić jeden z domniemanych taksówkarzy okazał się policjantem antynarkotykowym, pokazał nam odznakę i kazał iść ze sobą. Na dzień dobry zafundowano nam bardzo dokładne przeszukanie, które trwało łącznie prawie półtorej godziny.

Największe zainteresowanie policji wzbudziła moja kolekcja leków. Niedoszły taksówkarz wyciągał po kolei każde opakowanie (a raczej luźne listki bez opakowań) i pytał, co to za specyfiki. Musiałem tłumaczyć, że loperamid (tego miałem najwięcej) to nie żaden psychotrop, tylko środek na biegunkę, i że rutinoscorbin to nie tabletki nasenne, tylko witamina C. Ostatecznie nic nielegalnego przy nas nie znaleźli i musieli nas puścić. Na koniec nas taksówkarz-policjant wyszedł z nami z posterunku i zadzwonił ze swojego telefonu do Lamina. Odwdzięczyliśmy się mu kupując doładowanie telefonu za 2zł. Ogólnie nic się nie stało, ale sam fakt pozbawienia wolności na półtorej godziny nie był przyjemny.

Czytelnikom wydać się może teraz, że Gambia to porządny kraj walczący z narkomanią i innymi świństwami dość skutecznie. Prawda jest jednak taka, że podobne przeszukania mają miejsce na wielu afrykańskich granicach i głównym celem ich nie jest bynajmniej konfiskata znalezionej kontrabandy, tylko wyłudzenie łapówki. Całe szczęście od nas nie było czego wyłudzać.

Przeszukanie przez policję było ostatnią złą rzeczą, która przytrafiła się nam w Gambii (przynajmniej do tej pory). Potem było już tylko lepiej. Udało nam się dotrzeć do Lamina i jego ojca Omara i zostaliśmy u nich dwa i pół dnia. Byli bardzo mili, wieczorami oglądaliśmy nigeryjskie filmy i debatowaliśmy na róże tematy. Jedyną wadą mieszkania u naszych gospodarzy była lokalizacja – daleko od Banjulu i daleko od Atlantyku. Postanowiliśmy się przenieść nad ocean do wielkiego (jak na Gambię) resortu turystycznego. Plan był taki, że nocujemy w namiocie, który rozłożymy w jakimś tanim hotelu, albo pensjonacie, tak jak to zrobiliśmy w Cap Skiring. Zanim jednak udało nam się znaleźć takie miejsce poznaliśmy Barry’ego – Anglika w średnim wieku, który od 7 lat na stałe mieszka w Gambii. Barry zaproponował nam, żebyśmy rozbili namiot w jego ogrodzie, na co od razu przystaliśmy. W zamian zobowiązaliśmy się kupić trochę słodyczy dzieciakom mieszkającym u Barrego (trudno doliczyć się ile ich jest, ale na pewno więcej niż czwórka).


Kololi, Gambia, 03.03.2013, Niedziela
Piotras wylatuje za tydzień, a my u Barrego powitaliśmy trzeci dzień. Jest dobrze. Śpimy na ganku pod naszą moskitierą (oj jak dobrze, że ją zabrałem) i poznajemy okolicę. Do oceanu mamy jakieś 15 min spacerem, troszkę mniej do centrum turystycznego (masa hoteli i restauracji) zwanego Senegambia. To właśnie tu przylatuje większość europejskich (w tym i polskich) turystów na wakacje. Jak naresort ceny są tu bardzo niskie. Piwo w restauracji kosztuje 3-4 zł, a w klubie 5 :) Za 30 zł można zjeść olbrzymi filet z barrakudy (taka drapieżna ryba)z frytkami i sałatką. Mimo wszystko dla miejscowych to cenowy nieosiągalne. W typowej gambijskiej jadłodajni ryż z kawałkiem ryby i warzywami kosztuje 2,5zł...

 Z okolicznych atrakcji zaliczyliśmy już las Bijilo pełen małp i ptaków, a także święte jeziorko z krokodylami. Dodatkowo wczoraj w nocy odwiedziliśmy jeszcze okoliczny klub :) Do krokodyli i klubu poszliśmy z nowopoznanymi Gambijkami, z których jedna mieszka u Barrego, a druga jest jej przyjaciółką, mieszka w okolicy, ale całe dnie, gdy nie pracuje, spędza właśnie tu. Zawsze w czwórkę raźniej niż we dwójkę :)

Jutro chcemy opuścić ten przyjazny dom, zabrać Sonnę (jedną z naszych nowych koleżanek) i pojechać w głąb kraju na 4 dni. W planach mamy Janjaburech (George Town) – miasto na wyspie na rzece, a także rodzinną wioskę Sonny. Z miejscowym „przewodnikiem” będzie zawsze ciekawiej i weselej. Tymczasem dziś czas na chill-out na plaży.

2 komentarze:

  1. Witam,
    bardzo fajny artykuł, podoba mi się, zawsze troszkę to obrazuje sytuację. Też myślę o wyjeździe do Gambie albo innego kraju Afryki . Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Miło to słyszeć. Afryka nie taka straszna jak ją malują. Szczerze polecam. Gambia jest super na początek, bo choć to w 100% Afryka, to jest tam na tyle infrastruktury turystycznej, europejskich sklepów i produktów, a także bankomaty i internet, że każdy się tam dość szybko odnajdzie. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń